14 marca nakładem wydawnictwa W.A.B ukazała się książka Alice i Oliver napisana przez Charlesa Bocka. Do rąk czytelników trafiła wspaniale napisana historia o trudnej i wymagającej poświęcenia opiece nad ciężko chorą żoną. Alice i Oliver to poruszający i szczery do bólu obraz walki z ostrą białaczką szpikową oraz przejmująca opowieść o spotkaniu miłości z nieuleczalną chorobą. Książka jest inspirowana autentycznymi wydarzeniami z życia autora.

Alice Culvert ma w sobie prawdziwą moc: jest pełna pasji, niezależna, bystra i prześliczna. Przyciąga uwagę wszędzie, gdzie tylko się pojawi, nawet w gwarnym Nowym Jorku lat 90., i jest tym zachwycona. Żyje bardzo intensywnie – tym trudniej uwierzyć, kiedy kilka miesięcy po urodzeniu córki poznaje lekarską diagnozę swego stanu: ostra białaczka szpikowa.

Życie Alice i jej męża Olivera nagle sprowadza się tylko do jednego: walki o przetrwanie. Para walczy z chorobą nowotworową (białaczką), stawiając również czoła meandrom systemu opieki zdrowotnej, dobrym intencjom bliskich i głębokiemu stresowi, który odpycha od siebie małżonków.

Charles Bock szczerze, humorystycznie, mądrze i czule opisuje niezapomnianą historię pewnej amerykańskiej rodziny opartą na własnych, osobistych przeżyciach.
 

KSIĄŻKA ALICE I OLIVER

Autor: Charles Bock
Wydawnictwo W.A.B
Data premiery: 14 marca 2018
liczba stron: 384
Do nabycia na:  http://www.empik.com/

CHARLES BOCK: FRAGMENT KSIĄŻKI ALICE I OLIVER

Dzień trzeci: spuchnięty nos między nozdrzami, płonące policzki. Ciemnoszkarłatne przebarwienia rozpoczęły się za uszami i pokryły dolną część żuchwy oraz kark. – To normalne przy doksorubicynie – orzekł rozchełstany rezydent. – Nie ma się czym przejmować – dodał podczas obchodu specjalista (Mongoł, wschodząca gwiazda, wezwano go na konsultacje). Następnego ranka podczas obchodu lekarz prowadzący zwrócił się do studentów, którzy weszli wraz z nim do sali. Wyraziwszy zadowolenie z powodu spadku gorączki, przedstawił podobną opinię o jej najświeższych wybroczynach (nie ma w nich niczego nadzwyczajnego, nie ma powodu do niepokoju). Te najnowsze były fioletowe i wylewały się spod pach we wszystkich kierunkach. Lekarz prowadzący miał na tyle oleju w głowie, żeby nie wspomnieć o możliwości zlania się wybroczyn w jedną superwybroczynę. A żaden ze studentów medycyny nie był na tyle odważny, żeby poruszyć ten temat. Autorytet prowadzącego przynosił Alice ukojenie, a jedno cześnie wywoływał wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich lat, przez które lekceważyła doktora Glenna. – Maść powinna zlikwidować swędzenie – ciągnął lekarz prowadzący. Wyraził zrozumienie dla trudności z opanowaniem odruchu drapania się, a potem dodał, jakby zwracając się do dziecka: – Nie drapiąc wybroczyn, zapobiegamy ich dalszemu rozprzestrzenianiu się albo zainfekowaniu.

– Będę grzeczna – odpowiedziała Alice. – Słowo harcerki. Mimo to drapała się. Tarła. Oliver zauważył też, że przesuwa palce przez włosy. Robiła to coraz częściej, jakby dawała komuś znaki podczas gry w pokera. To go martwiło – zastanawiał się, czy przypadkiem z cienkiej, niemal zanikającej żyły w zgięciu prawego łokcia Alice nie wysunął się wenflon i czy płyn z kroplówki nie spływa jej do bicepsa zamiast do żyły. Rezydent, specjalista i prowadzący zachowywali spokój. Podawany lek nie jest śmiercionośną mieszanką. Opuchlizna zejdzie. Pod warunkiem – podkreślali – że Alice nie będzie ruszała opuchniętą ręką. Ale ona bez przerwy się przeczesywała. Nieustanne proste wymachy spieprzonym ramieniem, palce przeczesujące włosy do tyłu. Oliver miał wrażenie, że twarz żony przechodzi transformację, przemienia się w ryj zmutowanego wieprza, a przyglądanie się jej – upiornie obrzękniętej, jaskrawo przebarwionej, kruchej, słabej, przykrytej kołdrami, podłączonej do tych wszystkich pierdolonych rurek – było wystarczająco złe. Oto cała Alice: z własnej woli nieustannie sprzeciwia się poleceniom lekarzy, przesuwa dłonią po czaszce, znów sprawdza, pokazując mu każde nowe pasemko, które przykleiło się jej do palców. – Wcale nie całe garście, jak można by się spodziewać – powiedziała. Jej pełen nadziei głos był nawet przekonujący. – Słyszałam różne historie o kobietach, które przeszły chemioterapię i zachowały włosy. Lekarz prowadzący pozwolił jej to z siebie wyrzucić, a potem odpowiedział po prostu: – Wszystkie pani wypadną.

Mama Alice zamieszkała oczywiście w pobliskim pensjonacie. Siwa kobieta, która rozczesywała włosy córki, zawsze przepraszając za sprawiany jej ból. Która prosiła, żeby Alice siedziała nieruchomo, gdy zbierała jej włosy w niezliczone końskie ogony i uczyła ją zaplatać warkocz, kończąc każdą lekcję pocałunkiem w czubek głowy. Pensjonat wynajmował pokoje bliskim przewlekle lub śmiertelnie chorych pacjentów za dwadzieścia dolarów za dobę, co było bardziej niż rozsądną ceną – uważała mama Alice – zwłaszcza że pokoje były niezwykle przytulne: ręcznie zszywane patchworki i tradycyjne amerykańskie ozdoby na ścianach, koronkowe obrusy i świeże kwiaty na wspólnym stole. Matka Alice była spokojna i racjonalna, nie należała w żadnym razie do zrzęd i szybko okazała się niezastąpiona. Każdego ranka zjadała grejpfrut i płatki, piła mocną czarną kawę, wymieniała pozdrowienia ze smutnym małżeństwem, którego syn został ranny w wypadku na polowaniu, a następnie przewijała i przebierała wnuczkę. Gdy zjawiała się z Doe w szpitalu, Oliver kończył czuwanie. Nadchodziła jego kolej, żeby pojechać szpitalnym busem do miasta, składającego się z czterech przecznic odnowionych budynków z cegły o historycznym uroku. Ten luksus, te kilka godzin dla siebie przeważnie wypełniały sprawy do załatwienia: wysyłanie faksów do ubezpieczalni z zagraconego biura sklepu z materiałami biurowymi, wysiadywanie w budce telefonicznej w westybulu pobliskiej biblioteki uniwersyteckiej, gdzie – korzystając z karty do rozmów międzymiastowych – powiadamiał przyjaciół i rodzinę o stanie Alice, obmyślanie planów na funkcjonowanie interesu w czasie, gdy jest uwiązany tutaj.

Tego popołudnia niebo było surowe w swej szarości, a wiatr siekł marznącym deszczem na skos w niekończących się płachtach ulewy. Zanim Oliver odnalazł zniszczony przez pogodę drewniany totem, którego kazały mu szukać pielęgniarki, przemókł do suchej nitki, a policzki i dłonie zdrętwiały mu z zimna. Żaden z siedzących na fotelach golibrody starców nie odwrócił ku niemu głowy. Oliver zaczął przeglądać cienką gazetę, nie śmiejąc przerwać pogawędki o pogodzie. Wichura zelżała, zaczynał się dosyć ciepły pochmurny wieczór. Dziecko przysnęło, babcia też. Odwiedzający chorych musieli nosić maseczki chirurgiczne i rękawiczki. Ale odchylona głowa śpiącej na fotelu nie była osłonięta, babcia spała z otwartymi ustami, w których błyskały złote plomby. Alice zareagowała na skrzypienie drzwi, ale wydawała się półprzytomna, zdezorientowana. Otworzyła szeroko oczy, obrzęknięta żuchwa opadła, jakby wyrwana z zawiasów. – Chciałem ci pokazać, że to tylko włosy – oznajmił Oliver. Przycisnęła dłonie do serca. Wydawało się, że zacznie wyć. – Odrosną albo i nie odrosną – ciągnął Oliver. – Srał je pies. – Najcudowniejsza rzecz zrobiona przez kogokolwiek od początku świata – powiedziała Alice. Wyrzuciła ku niemu ramiona, szarpiąc pompą infuzyjną. – Podejdź, głuptasie. Daj pomacać.

Tej nocy pożyczy elektryczny trymer, który siostry trzymają w dyżurce. Włosy żony były już na to gotowe, wypadały same, czasem całymi pękami przy gwałtowniejszych ruchach. Alice od dawna farbowała włosy w jasne pasemka, zabójczo je rozjaśniała, poddawała rozmaitym ulepszeniom dodającym jej blasku. Przed ważnymi wernisażami w galerii, przyjęciami czy pokazami mody rozumiało się samo przez się, że poświęca dużą część popołudnia na układanie skomplikowanej fryzury z pałeczkami do ryżu, piórami albo egzotycznymi warkoczykami w zależności od tego, nad czym rozpływały się magazyny mody przez ostatnie sześć miesięcy. Ogolenie jej na łyso zajęło zaledwie trzy minuty. Później posadzili dziecko między sobą na zatłoczonym łóżku, główka córeczki wyglądała jak różowa planeta wielkości całej reszty jej ciała. Pierwsze włoski były bardzo krótkie i przezroczyste, rosły zawijasami przypominającymi led wo widoczne wzory zostawiane przez UFO na polach, a w tym wypadku na czubku jej głowy. Mama Alice sięgnęła po idiotycznie drogi jednorazowy aparat fotograficzny ze sklepu z pamiątkami. Oliver opuścił maseczkę na szyję. Pochylili się ku sobie z Alice, Doe gruchała, gaworzyła i wymachiwała grubymi nóżkami. – Oto i oni. – Pielęgniarka odczekała, aż błyśnie lampa. – Przykładna łysa rodzina.

Ale niektóre rzeczy pozostawały niestety wyłączną domeną Alice – na przykład sposób, w jaki maleńkie wargi otaczały jej brodawkę sutkową, czy to, jak brzeg delikatnych dziąseł obejmował jej sutek; przystawianie główki dziecka i słuchanie cichego bulgotu, czucie pociągania i ssania. Przez pierwsze pięć miesięcy życia Doe znała tylko pokarm mamy. Ale komórki w krwiobiegu Alice to zmieniły. Chemioterapia zatruła mleko. Położnicy przysłali maszynę, która przypominała mechanizm z filmów science fiction z lat pięćdziesiątych. Gdy piersi Alice wypełniały się pokarmem, przystawiała do nich próżniową ssawkę i wykonywała zniekształconą wersję zwykłej czynności. Pielęgniarka w niebieskiej masce, rękawiczkach i ołowianym przeciwradiacyjnym fartuchu zabierała pokarm w hermetycznym pojemniku. Mama Alice bez specjalnych ceregieli wyszła ze szpitala i kupiła mleko dla niemowląt w Aptece Staromiejskiej. Przez trzydzieści lat uczyła angielskiego w dziesiątej klasie, była więc pragmatyczną i roztropną kobietą. Po naleganiach córki wyprawiła się do miasta po raz drugi, żeby zajrzeć do niewielu sklepów ze zdrową żywnością i sprawdzić, czy nie mają czegoś bardziej naturalnego.

Po czterech dniach Alice stwierdziła, że Doe inaczej pachnie. Che­ ­micz­nie. Ten nowy zapach doprowadził ją do łez, a była tak osłabiona, że spazmy sprawiały jej ból. Ale nic nie mog ła na to poradzić. Płakała, bo Doe nigdy nie miała wysypki od mokrych pieluch, a teraz będzie miała. Płakała, bo córeczka wciąż domagała się piersi i zaczynała ryczeć, gdy nie mogła się przyssać. Płakała, wspominając obolałe od ssania sutki, i płakała, bo z każdą minutą stawały się mniej obolałe. O trzeciej nad ranem, gdy przychodziła pielęgniarka, żeby zmierzyć jej ciś nienie i temperaturę, Alice płakała na wspomnienie ciężaru dziecka przy piersi, poruszającego się, budzącego się do karmienia, i na wspomnienie wsuwania mu piersi do ust. Na wspomnienie zaciągania zasłony w kąciku dla karmiących matek w delikatesach Dean & DeLuca. Mokrych plam na jedwabnych bluzkach. Biustonoszy dla karmiących, tak znienawidzonych przez męża.

Pochodzący z Europy Wschodniej lekarz wizytujący miał zwyczaj posilania się w korytarzach czym popadnie, co w oczach Olivera nadawało mu bardziej ludzki rys, zwłaszcza że człowiek ten był nieodmiennie uprzejmy wobec reszty szpitalnego personelu. Zdybawszy go przed dyżurką pielęgniarek, by prosić o opinię słowami i zwrotami, które graniczyły z padnięciem przed nim na kolana i ciągnięciem go za nogawki spodni, Oliver błagał (choć nie słowami) o dodające otuchy wskaźniki przeżywalności, jakiś promyczek światła, iskierkę, która pozwoli im przejść przez to wszystko. – To znaczy, jej stan jest stabilny i rozpoczęliśmy chemioterapię, więc… Takim samym obojętnym tonem, jakim jego szacowny kolega powiedział Alice, że wypadną jej włosy, ten wizytujący lekarz rzucił: – Rak to piekielna choroba.

Dorastanie: samotne popołudnia w Bakersfield, tata przez całe dnie wyklepujący wgniecenia samochodów w sławnym warsztacie blacharskim, mama przepisująca rachunki dla księgowego, nieustający smród nawozów, industrialny obszar rolny jak okiem sięgnąć. Jego ucieczką był sklep z komputerami w miejscowym centrum handlowym; Oliver uczył się programowania od ojca kuzyna, który musiał się jakoś odgrodzić od ubóstwa ludzi ciułających pieniądze na commodore’a PET czy domowy system Atari. Jeszcze zanim częściowe stypendium wydobyło Olivera z tego krowiego miasta i rzuciło w drugi koniec kraju, pozwalając mu zapierdzielać w college’u i na studiach dyplomowych, jego życie intelektualne – a nawet samopojmowanie – zaczęło dojrzewać w znacznej mierze dlatego, że miał do czynienia ze złożonością. Harował godzinami przy nieskończenie drobnych jednostkach, sznurach informacyjnych kodów, kopiując program kolejnej gry przygodowej, którego progresja liniowa była wydrukowana na ostatnich stronach czasopisma „Byte”. Oliver dowiedział się w ten sposób, jak zbudowane są potężne, lecz eleganckie struktury. I stopniowo przyzwyczaił się do przekształcania teorii w coś praktycznego, mocnego i przejrzyście doskonałego.

Kiedy ten człowiek powiedział: „Rak to piekielna choroba”, przewróciły się w nim bebechy. Ale jeszcze gorsze – „gorsze” w sensie zaprzeczenia wszystkiemu, czego Oliver nauczył się o kosmosie – było rozpoznanie oraz to, że lekarz zajmujący się leczeniem jego żony otwarcie podziwia elegancką i złożoną strukturę pożerającą kości i krew Alice. Towarzysz doktor podniósł ręce. – Spróbuję jeszcze raz – powiedział. I spróbował łamaną angielszczyzną: – Jako osoba staram unikać mówić osobom, czego przyjąć nie może. Doktor mówił dalej, dzieląc się przekonaniem, że „uczciwa opinia wyraża pewien szacunek”, a także podkreślając „wagę tego, żeby informować bliskich, żeby się przygotowali”. – Chce mi pan powiedzieć… – zaczął Oliver, ale stchórzył. – Sto dni. – Co? – Widzimy, co się z nią dzieje. Wiedz, jak to wygląda. Dowiedz więcej. – Poklepał Olivera po ramieniu. – Sto dni.