Jestem mamą 10-letniego syna. W lipcu 2016 roku zdiagnozowano u mnie nowotwór złośliwy. Opiszę wam, ile musieliśmy razem przejść. Wpis pochodzi z bloga www.przejsciakrok.blogspot.com

„Dzień zwykły, gdyby nie kilka dolegliwości. Dzień, w którym zaczęły się sygnały, które dały mi do myślenia, że coś złego dzieje się ze mną. 26 maja – krwotok tak silny, że zmusił mnie do zmiany odzieży 5 razy. Tego samego dnia rozpoczęłam poszukiwania godnego ginekologa, który będzie wstanie powstrzymać mój krwotok. Wtedy znalazłam Doktora z Kartuz. Trochę bałam się wizyty u mężczyzny, ale kilka osób poleciło mi go. Zadzwoniłam do lekarza, zapisał mnie na wizytę. Tego dnia pojawiłam się przed jego drzwiami. Zdziwienie nie ominęło mnie kiedy drzwi otworzył mi starszy pan. Weszłam bez wahania i opowiedziałam zaistniały problem. W jego oczach widziałam pewną obawę… kiedy zbadał mnie westchnął tylko i usiadł. Pamiętam jego słowa: dziecko masz długoletnią nadżerkę, jacy lekarze nie widzieli problemu kilka lat temu?! Był zły za zachowanie lekarzy po fachu. Byłam zła na czterech poprzednich lekarzy z Trójmiasta. Doktor przepisał mi kilka leków hamujących krwotoki. Zachwyt trwał trzy dni.
 

nowotwór i NEC - blog Karolina

      foto: Pani Karolina i syn, źródło: http://przejsciakrok.blogspot.com


 
Czwartego dnia wieczorem, kiedy Paweł zasnął – było mi słabo i czułam, że blednę. Po chwili rozległ się mój płacz i uderzenie kolan o podłogę. Zaczęłam silnie krwawić, po kilku sekundach na podłodze pojawiły się skrzepy wielkości mojej ręki… Płacz, strach, drgawki i ogromny lęk przed dzieckiem… zaczęłam w płaczu zbierać skrzepy, ścierać zalaną podłogę, rozglądając się czy dziecko nie widzi tego, co dzieje się z jego mamą. Udało mi się szybko posprzątać pokój. Resztę nocy spędziłam leżąc na łóżku ze łzami. Rano zadzwoniłam do lekarza i opowiedziałam co się stało. Powiedział, abym przyjechała jak najszybciej. Tak też zrobiłam. Lekarz był zmartwiony sytuacją. Przepisał mi cyclonamine. Wróciłam do domu, lek stopniowo powstrzymywał krwawienie, ale i tak przez ponad 2 tygodnie krwawiłam. Następnie doszło do łyżeczkowania i oczyszczenia jamy macicy. Wycinek trafił do laboratorium.

W między czasie wracałam przez tydzień do szpitala na zmianę opatrunków. 20 lipca nie zapomnę, dopóki żyję. Był wspaniały dzień – w dobrym humorze, ale nie na długo. Tego dnia otrzymałam telefon od Ordynatora – prosił o pilny przyjazd. Czułam, że coś wisi w powietrzu. Ordynator zaprosił mnie do gabinetu, a w nim wiadomość z jego ust: ma pani nowotwór złośliwy szyjki macicy i musi pani jak najszybciej trafić na drugą konsultację do Szpitala Klinicznego. Gdy wypowiadał te słowa, zaczęłam tak płakać, że aż sam podał mi chusteczki. Wyszłam z gabinetu z płaczem i cała drżałam. Dobrze, że tego dnia była przy mnie bliska osoba. Cały dzień byłam w szoku i pełna żalu do byłych lekarzy i do Boga. Tego dnia pomalowałam całe ogrodzie w dwie godziny, a wieczorem spotkałam się ze znajomymi – na ostatnie już piwo.

Try dni później trafiłam na konsultację do szpitala klinicznego, tam profesor opowiedział mi przebieg nowotworu i potwierdził diagnozę. Kolejny płacz… Skierowano mnie na ostatnią konsultacje do UCK Dębinki. Tam trafiłam pod opiekę Pani Docent. Na wstępie powiedziała mi: zrobię wszystko, aby wyszła pani z choroby, zaznaczam, że będzie to ciężkie i wyczerpujące leczenie. Podstawą, aby doszło do leczenia była zgoda na bezpłodność. To był najmniejszy wtedy problem. Pani Docent dodała: pani szanse są niepewne, minęło kilka lat, nowotwór jest duży, jacy lekarze skazali tak młodą kobietę?

Skierowanie na badanie PET. Po tygodniu wynik – oznaka dużego na cieku z przerzutami… Kolejny ryk. Pięć dni później rozpoczęłam chemioterapię i jednocześnie radioterapię. Ciężki okres leczenia… pamiętam pierwszą radioterapię, byłam gotowa pożegnać się z każdym. Kolejne były łagodniejsze. Pierwsza chemia… Boże to był koszmar! Byłam cała żółta, opierałam się o ściany – uczucie jakbym miała stracić już wszystko. Śpiąca i wijąca się z bólu, posmak wypitego metalu, jadłowstręt.. Żyłam jak wampir w pokoju – zasłaniałam się przed słońcem. I taki był cały tydzień. Kolejna chemia, a w czasie niej krwotok i sprzątanie oraz zmiana odzieży 5 razy. Otrzymałam cyclonamine, ale chemioterapię musiałam dokończyć. Dwa dni później zemdlałam na parkingu przy hotelu w którym mieszkali pacjenci. Pamiętam tylko, że współlokatorka z jakimś mężczyzną zawieźli mnie do szpitala, tam otrzymałam kroplówki i dwie jednostki krwi. Przy drugiej jednostce nastąpiły komplikacje: bakteria, neutropenia, antybiotyki, kroplówki, drgawki, gorączka, zimno…. Panie pielęgniarki miały sporo bieganiny przy mnie.

Po tygodniu chciałam wyjść ze szpitala, ale lekarz kategorycznie nie zgodził się i powiedział: walczę o twoje życie. Tego dnia byłam tak wściekła, że zaczęłam wyżywać się na jednym lekarzu, ale nie żałuję. Lekarz powiedział mamie, że widzi u mnie depresję, nie znam osoby która cieszyła by się z nowotworu… Wytrzymałam 16 dni na oddziale. Tego też dnia dostałam szału. Miałam dość okłamywania mnie, braku odpowiedzi, a najbardziej okłamywania Pawła i tęsknoty za nim. Wypisałam się na własne żądanie. Jak można przez 6 godzin nie przyjść i nie udzielić mi informacji czy wychodzę?! No to wyszłam swoim sposobem, a jaka radość w oczach dziecka. Do dzisiaj lekarze pamiętają mnie…

Wróciłam po weekendzie z uśmiechem i dokończyłam resztę radioterapii, a na do widzenia dałam lekarzom do zrozumienia, aby nie postępowali ze mną jak z przedmiotem i wychodząc uderzyłam drzwiami od pokoju lekarza. Po tygodniu wróciłam na zabieg brachyterapią. Ból, płacz i 25 godzin leżenia na w znak bez ruchu, morfina co 4 godziny, cofka, gorączka… Po czterech tygodniach wróciłam na kolejny zabieg. Tym razem brachyterapia trwała także 25 godzin, ale nie brałam żadnych leków przeciwbólowych i jestem dumna z tego osiągnięcia. W czasie tych czterech tygodni wystąpiły komplikacje ze sprzętem, a u mnie wystąpiło zapalenie oskrzeli. Jestem bardzo podatna na wirusy, łapię wszystko np. masz katar, a ja za 4-5 godzin także. W środę byłam u onkologa, wizyta miażdżąca moje kolejne plany, z cudem powstrzymałam łzy przed bliską mi osobą, ale nie udało mi się zachować twarzy, że jest wszystko dobrze. Mogę napisać tyle: postawili na mnie krzyżyk. Gdy wróciłam do domu wyjęłam pamiętnik z grawerem – gdy zabraknie mnie, to będzie dla dziecka… Zapełniły się dwie kartkę w pamiętniku. Cały wieczór tłumaczyłam sobie, że mam już dość, że to pora, aby odpuścić. Następnego dnia postanowiłam, że jeszcze kilka kroków pójdę dalej. Czuję żal do wszystkich, do lekarzy, do Boga… Chciałabym usiąść obok niego, aby spojrzał mi w oczy i zapytać: dlaczego odbiera dziecku mamę?! Wczoraj z koleżanką postanowiłam udać się do innego onkologa.

Sześć miesięcy walki z nowotworem, a jeszcze nie wygrałam. Sześć miesięcy zmagań – jak po tsunami. Krwotoki zapełniłyby wannę. Do dzisiaj sypiam na podkładach i nie wstydzę się tego. Niektórym wydaje się, że chodząc nie mam innych problemów. Kilka wyrzuconych pościeli, które uszczelniłyby nie jedną instalacje hydrauliczną. Bezsenność. Kilkadziesiąt złotych wydanych na leki. Ścisła dieta. Dalej ktoś myśli, że jest dobrze? Dobrze to jest wtedy, kiedy zasypiasz bez problemu…

To przekaz dla każdego znajomego – czy jesteś kobietą czy mężczyzną, to nie ważne. Mam tylko 27 lat, za sobą problemy zdrowotne dziecka – NEC, następnie rozwód, a teraz nowotwór…”

 

źródło: przejsciakrok.blogspot.com

 

ZOBACZ: INNE HISTORIE PACJENTÓW ONKOLOGICZNYCH