27 września 2017 roku odbyła się premiera polskiego wydania książki Niny Riggs pod tytułem Jasna godzina (oryginalny tytuł: The Bright Hour. A Memoir of Living and Dying). Publikacja niemal natychmiast po premierze znalazła się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Jasna godzina podbiła serca amerykańskich czytelników, a prawa sprzedano już do kilkunastu krajów. Polska edycja ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Nina Riggs, młoda mama, żona i poetka, podświadomie wie, że jej kolej w końcu nadejdzie. Pochodzi z silnie obciążonej genetycznie rodziny – jej matka, dziadek, ciotki i kuzynowie umarli na raka. Gdy ma 38 lat, staje twarzą w twarz z nowotworem. Złośliwy rak piersi. Jedna mała plamka.

Jasna godzina miała być pamiątką dla synów – 9-letniego Freddy’ego i o dwa lata młodszego Benny’ego – która w przyszłości pozwoli im zrozumieć, jak ogromną miłością ich darzyła. Chłopcy widzą chorobę na swój naiwny sposób, a Nina stara się przygotować ich jak najlepiej na czas, w którym jej zabraknie.

Błyskotliwa, rozbrajająco zabawna i głęboko poruszająca Jasna godzina uczy, jak kochać każdego dnia, nawet kiedy coś idzie nie tak. To książka o spojrzeniu śmierci prosto w twarz, a także niezwykle udana próba pogodzenia się z losem. Swoisty balsam dla duszy i forma modlitwy. Nina pisze bez zbędnego patosu, dzieląc się z czytelnikami swoją codziennością. Uczy, jak doceniać proste przyjemności i nie tracić pogody ducha.

Jasna godzina niemal natychmiast po premierze znalazła się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Książka podbiła serca amerykańskich czytelników, a prawa sprzedano już do kilkunastu krajów. Dziennikarze i recenzenci porównują ją z bestsellerowym Jeszcze jednym oddechem Paula Kalanithiego, opublikowanym przez Wydawnictwo Literackie w 2016 roku.

Książka Jasna godzina jest do nabycia m.in. w sieci EMPIK oraz na stronie WYDAWNICTWO LITERACKIE

 

Jasna godzina rak piersi fragmenty

 

”Nina najbardziej lubiła poranki. (…) Nie zdziwiło mnie więc, że zmarła tuż przed wschodem słońca, o szóstej rano dwudziestego szóstego lutego”, John Duberstein, mąż Niny

”Wspaniała książka i waleczna kobieta”, Lucy Kalanithi, żona Paula Kalanithiego

”Poruszające… chwytające za serce… Jasna godzina to tegoroczny odpowiednik  Jeszcze jednego oddechu Kalanithiego”, The Washington Post

”Jest wiele książek o umieraniu, ale tylko Riggs, umierająca kobieta, pokazuje jak żyć”, New York Times Book Review

”Jasna Godzina to zapis zmagania się ze śmiertelną chorobą oraz opowieść o wielkiej miłości – do rodziny, życia, świata. Lekcja akceptacji tego, co przynosi los oraz godnego przeżywania czasu, jaki nam pozostał”, Jarosław Gośliński, portal onkologiczny zwrotnikraka.pl

 


 

NINA RIGGS: JASNA GODZINA. DZIENNIKA ŻYCIA I UMIERANIA – FRAGMENTY

18. Aparat

Na naświetlania jeżdżę codziennie przez miesiąc – zaczynam po Święcie Dziękczynienia i mam skończyć do Gwiazdki. Freddy, który do późna zaczytuje się w książkach o atomach i kwarkach, od jakiegoś czasu ma niestety nową obsesję: chce wynaleźć nowy rodzaj broni i zostać miliarderem. Benny natomiast spisał już cały zeszyt receptur na zamienianie ludzi w zwierzęta (dzięki składnikom takim jak włos z ogona walijskiego corgi, ślina ocelota, czekolada do ciast czy sól morska). Przekierowanie zainteresowań z czarnej magii na medycynę na pewno im nie zaszkodzi, a kiedyś może zaowocować lukratywnym zawodem, więc postanawiam zabrać ich do szpitala, żeby zobaczyli sprzęt do naświetlań.

Moja radioterapeutka, doktor Rosenblum, która sama ma synka, uznaje to za świetny pomysł.

– Proszę im powiedzieć, że aparat nazywa się akcelerator liniowy – mówi Johnowi i mnie podczas wizyty przed naświetlaniem. – Zaraz, ile oni mają lat? Osiem i sześć? Tak, to proszę im wyjaśnić, że użyjemy lasera, żeby skierować fotony i elektrony we właściwy punkt. To ta sama metoda, którą wykorzystuje się w radarach. Proszę wspomnieć, że to wszystko będziemy robić z osobnego centrum dowodzenia z monitoringiem! I że każdy taki aparat kosztuje miliony dolarów!

Oczy błyszczą jej może odrobinę zbyt jasno.

Niezobowiązująco wspominam o tym przy kolacji.

– Hmmm – mruczy Freddy, lekko zaintrygowany. – Jest szansa, że po tym wszystkim zostaniesz mutantem z nadludzkimi zdolnościami?

– Jakaś na pewno – odpowiadam, sama lekko podniecona.

– Ja mam dwa pytania – oznajmia Benny. – Czy naświetlanie to jakaś technologia i czy będziesz miała włosy?

Od wielu miesięcy moja łysina jest głównym zmartwieniem Benny’ego. Każdego ranka wchodzi do naszego łóżka i energicznie głaszcze mnie po porośniętej delikatnym puszkiem głowie. „Milutki kurczaczku, będę cię głaskać, bo jesteś taki mięciutki”.

– Tak! – odpowiadam. – Naświetlanie to supernowoczesna technologia! I w ogóle nie szkodzi włosom! – W swoim głosie słyszę mnóstwo wykrzykników.

W następnym tygodniu wypada Dzień Weteranów, więc chłopcy nie mają szkoły, John też nie pracuje, a ja akurat muszę jechać do szpitala. Świetnie – myślę. Pojedziemy do Durham wszyscy razem, możemy zjeść pyszny lunch przy Ninth Street, pogrzebać w prawdziwych papierowych książkach w The Regulator, pokazać dzieciom kampus Duke’a i imponujący neogotycki szpital, gdzie ratują mi życie i gdzie tak dużo czasu spędziła ich babcia. A do tego zanurkujemy w świat nauki!

Pierwsze przeczucie, że coś jest nie tak, że nie bez powodu nauczyciele raczej nie zwiedzają oddziałów radioterapii z uczniami podstawówki, nachodzi mnie tuż po wyjściu z windy. Jesteśmy w tej samej poczekalni, gdzie czekam codziennie, gdzie mam już swoje ulubione miejsce i zawsze witam się i gawędzę ze stałymi bywalcami, przygotowując się do rytualnych zabiegów.

Naświetlania odbywają się w podziemiach, na poziomie zero-zero. W holu stoi fortepian, przy którym student medycyny rzucił plecak i właśnie gra The Wind Beneath My Wings.

Nagle zdaję sobie sprawę, jak dużo tu wózków inwalidzkich. Niepewnych kroków. Bladych twarzy, rzadkich, słabych włosów i wychudzonych ciał zwiniętych na krzesłach. Podrażnionej cienkiej skóry. Niezaleczonych ran. Guzów i deformacji rodem z baśni braci Grimm. Ile tu głów podtrzymywanych rękami.

Ostatnimi czasy to jest moje plemię – słabowite biedactwa – ale od dawna nie widziałam nas takimi, jacy jesteśmy naprawdę, nie zdawałam sobie sprawy, że dla postronnego obserwatora jesteśmy ofiarami walki z rakiem (w większości) na chodzie. Jesteśmy rozchełstani. Często niesymetryczni. Mamy na sobie wygodne portki i kolorowe chustki. Uśmiechamy się tylko przelotnie albo nie robimy tego wcale.

Przyglądam się, jak moi chłopcy to wszystko obserwują, jak patrzą na mnie wśród innych mi podobnych. Nie są jedynymi dziećmi w poczekalni – w całym stanie szkoły mają dziś wolne – i widzę, że wszystkie nerwowo szukają się wzrokiem, jak my, kiedy we mgle wypatrujemy świateł nawigacyjnych.

Kiedy mówię Marie, technikowi radioterapii, która obsługuje mój aparat, że zdaniem doktor Rosenblum mogę go pokazać synom, ona sceptycznie unosi brwi, co ja błędnie interpretuję jako niechęć.

– Oczywiście, skoro tego sobie życzycie.

Potem wchodzimy do pokoju z akceleratorem i Marie tłumaczy chłopcom, jak to działa.

– Wasza mama kładzie się tutaj – mówi. – Nie włączamy światła, żeby nie zaburzało promieniowania.

Widzę, że Benny trzyma się blisko wyjścia i nieustannie zerka na wielki symbol radioaktywności przylepiony do grubych na trzydzieści centymetrów drzwi. Ja jakoś wcześniej nie zauważyłam ani znaku, ani tego, jak masywne są te drzwi. To coś jak przeciwieństwo schronu przeciwatomowego – całe szkodliwe promieniowanie jest uwięzione w środku.

Marie włącza ogromny aparat, żeby pokazać moim dzieciom, jak monstrualne ramię się przesuwa, dzięki czemu może robić zdjęcia rentgenowskie i naświetlać. Podłoga pod aparatem otwiera się, żeby pomieścić ogromną orbitę wokół łóżka, i widzę, jak Freddy wyraźnie sztywnieje. Szczerze mówiąc, aż dotąd nie zdawałam sobie sprawy z tego, że podczas wszystkich sesji ziemia rozsuwa się pode mną jak jakieś zaprojektowane przez Iron Mana wejście do piekieł. Teraz trochę żałuję, że się dowiedziałam.

– Już mam dość – oświadcza zdecydowanie Freddy.

Nieustraszony Freddy. Freddy, który sam wstrzykuje sobie insulinę. Freddy, który w nocy schodzi po ciemku do kuchni, żeby napić się wody. Freddy, który wkracza do łazienki, gdy jego brat znajduje wielkiego robala, i gołymi rękami wrzuca owada do muszli. Freddy, który prawie godzinę siedział na łóżku obok ciała mojej zmarłej dzień wcześniej matki i głaskał ją po nogach.

– Ja też – wtóruje mu Benny.

W korytarzu stajemy pod ścianą, żeby przepuścić dwóch techników, którzy pchają szpitalne łóżko. Spod sterty białych koców wystaje tylko twarz. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta, starzec czy nastolatka. Tylko tyle, że jest mu źle, bo spod zamkniętych powiek wypływają łzy.

Chłopcy o nic nie pytają techników. Z reguły są wszystkiego ciekawi. Zeszłego lata, kiedy zwiedzaliśmy mniej znaną posiadłość Thomasa Jeffersona, PoplarForest, przewodnik miał opóźnienie, bo moje dzieci zasypały go gradem pytań: „Czy Jefferson miał psa? Czy zmarł na raka? Czy lubił biwakować? Czy fajnie jest być prezydentem?”.Rok temu, na dniu otwartym w przedszkolu, kiedy dyrektor zakończył zwyczajowym: „Czy są jakieś pytania?”, Benny podniósł rękę i przed całą społecznością nauczycielsko-rodzicielską powiedział do mikrofonu: „Hmm, a co można zrobić, jeśli ktoś naprawdę się denerwuje, że zaczyna przedszkole?”.

Tu jednak, w sali naświetlań, obaj milczą.

Wieczorem przy kolacji mój tata pyta ich, co sądzą o wycieczce do szpitala.

– Było strasznie – stwierdza rzeczowo Freddy.

– W ogóle mi się nie podobało – odpowiada Benny. – Żałuję, że tam pojechałem.

– Rzeczywiście, to było dość przytłaczające – przyznaje John. – Chyba wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Wymieniamy się z tatą spojrzeniami.

– Ups – mówię. – Chyba właśnie wyrządziłam wszystkim nieodwracalne szkody na psychice.

– Brzmi groźnie – dodaje tata.

A jednak. Następnego ranka zgodnie z codziennym rytuałem sprawdzam chłopcom zadania, pijąc kawę na kanapie, a potem ubieram się i przygotowuję do wyjazdu na naświetlanie; John zawiązuje sobie krawat i robi chłopcom kanapki do szkoły, a Freddy i Benny wkładają buty i kurtki i przychodzą ze mną posiedzieć.

– Powodzenia na naświetlaniu, mamo! – mówi Benny, głaszcząc mnie po głowie. – Mam nadzieję, że się nie boisz, ale jeśli tak, to po powrocie możesz przytulić MacDuffa.

Czasem mam wrażenie, że Benny wyczarował MacDuffa z którejś ze swoich receptur.

Freddy mnie obejmuje.

– Wiesz, mamo, chyba w końcu wymyśliłem, kim chcę zostać, jak dorosnę. Pisarzem!
 

22. Wiara

Kilka tygodni temu Carla, technik, która zawsze odprowadza mnie na tomografię, przykleiła mi do laski, tuż przy rączce, kwadracik papieru. Widnieje na nim wypisane drukowanymi literami słowo „WIARA”.

– Zaufaj mi, musisz ją mieć – mówi. – Będzie ci potrzebna.

Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Wiara to słowo, z którym się zmagam, szyfr, którego nie mogę ani złamać, ani zostawić nieodczytanym. Nabrałam zwyczaju pocierania napisu palcem wskazującym lewej ręki. Czasem robię to ze wstydu, jestem zażenowana tym, że tak ostentacyjnie się z nim obnoszę, zupełnie jakbym to ja go tam umieściła. Niekiedy pocieranie ma wymiar bardziej kontemplacyjny – przypominam sobie, że muszę się mocniej postarać to wszystko zrozumieć, oswoić się z nieznanym, z tym, co niepojęte.

Dla mnie wiara jest jak spoglądanie w przepaść, czarną i pełną tajemnic, i akceptacja takiego stanu rzeczy. Jeśli uda mi się to osiągnąć – ODDYCHAJ. WSTRZYMAJ ODDECH. ODDYCHAJ – nawet na krótką chwilę, to naprawdę coś.

Ze względu na nalepkę dzieci nazywają moją laskę Wiara. Pasuje to do jej kwiatowych wzorów i solidnej gumowej stopki.

– Nie zapomnij o Wierze! – mówiFreddy z figlarnym uśmiechem.

– Znów straciłaś Wiarę?

Zaczynam myśleć, że Carla chciała sobie ze mnie zażartować. W niektóre dni w ogóle nie potrzebuję Wiary, obywam się bez laski. W inne bym sobie bez niej nie poradziła. Żyję na fentanylu, oksykodynie i ibuprofenie, ale to Wiara pozwala mi iść naprzód.

***

Trudno powiedzieć, w jaki sposób ból determinuje moje życie – jest tak zmienny jak pogoda, pomidory czy małe dzieci. Czasem dopada mnie z samego rana, a czasem dopiero po długim przyjęciu. Bywa częścią mnie, tą najprawdziwszą, a bywa, że rozpoznaję go dopiero na twarzach i w przygarbionych plecach innych. I dopiero wtedy mogę go nazwać. Ból – to słowo też jest szyfrem.

Kiedy idę na lunch ze znajomymi, wieszam Wiarę na oparciu krzesła, żeby sobie odpoczęła. Koleżanki witają mnie teraz pytaniem:

– Jak się dziś masz? Mam nadzieję, że ból jest do zniesienia.

Montaigne relacjonuje, jak to Egipcjanie podczas uczt prezentowali gościom wizerunki śmierci – szkielety, może czaszki – i zatrudniali zawodowego zabawiacza, który wrzeszczał: „Pij i wesel się, po śmierci bowiem będziesz oto taki”.

Czasem myślę, że Wiara jest moim kościotrupem na uczcie. Widzę, jak młode matki zerkają na mnie ukradkiem, dzieci się na mnie gapią, kelnerzy posyłają mi nerwowe spojrzenia, a przyjaciele spieszą, żeby przysunąć mi krzesło. A może to ja jestem szkieletem na uczcie?
 
 

Nina Riggs: Jasna godzina. Dziennik życia i umierania, opracował JG – zwrotnikraka.pl, materiały prasowe.