Na początku roku wyczułam w piersi zgrubienie. To pewnie „zastój pokarmu” – pomyślałam, karmiłam wtedy już blisko półtora roku. Kiedy przerobiłam wszystkie możliwe sposoby na pozbycie się zastoju, zmiana nie znikła, wręcz przeciwnie – pierś była co raz większa i bardziej bolesna. Umówiłam się na badanie USG.

Spokojnie bez paniki, to na pewno nic poważnego. Lekarka robiąca badanie widzi zmianę wielkości 2-3 cm, ale mówi, że nie wygląda ona źle. Odsyła na wszelki wypadek do onkologa z zaleceniem wykonania biopsji. Wiadomo, do onkologa trzeba swoje odczekać. Postanowiłam więc w tzw. międzyczasie skonsultować wyniki z innym specjalistą, chirurgiem onkologiem. Na prywatną wizytę czekałam 2 tygodnie. W tym czasie pierś znacząco się powiększyła, ale jeszcze nie panikowałam.

Bardzo dobrze pamiętam tamto popołudnie, był 1 marca. Różnica w wielkości obu piersi była widoczna gołym okiem. Badanie USG piersi wykazało dużą, 4 cm zmianę i powiększone węzły chłonne. Otrzymałam skierowanie na biopsję i mammografię na cito. Na szczęście trafiłam nie tylko na dobrego lekarza, ale i człowieka. Kolejne badania odbyły się już za trzy dni. A co jeśli to naprawdę coś poważnego? Z drugiej strony powtarzałam sobie, że będę się martwić, jak przyjdą wyniki.

Zdiagnozowano u mnie potrójnie ujemnego raka piersi z przerzutami do węzłów chłonnych. Paskudna, złośliwa odmiana nowotworu mająca ograniczone możliwości leczenia.

Towarzyszyło mi niedowierzanie, żal i pytania dlaczego to na mnie trafiło. Pamiętam strach o moje Dziewczynki. Co z nimi będzie? Jak sobie poradzą jeśli mnie zabraknie? Przecież są takie malutkie, mają dopiero 2 i 5 lat. Ile czasu mi jeszcze zostało? Jak mój Mąż to wszystko udźwignie? Chociaż On powtarzał jak zaczarowany: „wyjdziesz z tego, ja w to wierzę”. Nie ma co ukrywać, na początku oboje byliśmy przerażeni.

Kiedy pierwsze emocje opadły, stanęliśmy twardo na ziemi: „Jest problem i trzeba go rozwiązać”. Przecież raka się leczy, medycyna ciągle się rozwija, pojawiają się nowe leki, trzeba iść do przodu i walczyć, o Nas i dla Dzieci.

Gdy zachoruje jedna osoba, to choruje cała Rodzina. I z takim nastawieniem ruszyliśmy w dalszą drogę.

Zaczęłam szukać przydatnych informacji oraz życzliwych osób, które podzieliłby się wiedzą. Błądziłam jak dziecko we mgle. Niestety rzetelnych informacji dotyczących potrójnie ujemnego raka piersi jest wciąż za mało.

Był początek kwietnia. Dalsza diagnostyka ruszyła z kopyta i założono mi kartę DiLO. Dość szybko zostały wykonane badania niezbędne do ustalenia planu leczenia. Dzięki pomocy dobrego Człowieka trafiłam do Pani Profesor -genetyka, kobiety o złotym sercu, która przeprowadziła mnie przez badania genetyczne w celu sprawdzenia obecności mutacji genów, ale i pod kątem ryzyka zachorowania na inne nowotwory. Zmian w genach nie wykryto, chociaż w mojej rodzinie zdarzały się zachorowania na nowotwory.

Niestety rak nie czekał, guz nieoczekiwanie powiększył się. Nowotwór był już tak duży (6,5cm), że trzeba było zacząć od chemioterapii, aby zmniejszyć go i dopiero wtedy usunąć chirurgicznie. Konsultowałam swój przypadek u kilku onkologów, każdy kolejny potwierdził to, co już wiedziałam.

Leczenie było agresywne, jak sam przeciwnik. Początkowo myślałam, że diagnostyka i terapia muszą odbywać się w tym samym ośrodku, ale okazało się, że wcale nie jest to konieczne. Dzięki pomocy dobrych ludzi i jednego z lekarzy, na leczenie trafiłam już na przełomie kwietnia i maja, blisko mojego miejsca zamieszkania. To znacznie poprawiło mój komfort podczas terapii.

Czas spędzony na wlewach chemii wspominam dobrze, głównie dzięki personelowi chemioterapii dziennej, gdzie otrzymywałam leczenie. Panie zawsze pomocne, życzliwe i empatyczne, odpowiadały na pytania i pomagały mi zrozumieć nową rzeczywistość. Dzięki nim, kilkugodzinny pobyt spędzony pod kroplówkami nie był taki straszny. Chemioterapię znosiłam całkiem dobrze, zazwyczaj po kilku dniach wracałam do normalnego funkcjonowania, bez większych problemów. Dolegliwości pojawiły się dopiero pod koniec leczenia chemią.

Staraliśmy się żyć normalnie na tyle, na ile jest to możliwe w obliczu choroby.

Nie mieliśmy wpływu na to, że zachorowałam, ale mieliśmy wpływ na to, jak odczują całą sytuację nasze Dziewczynki. To dla nich i dzięki nim odnaleźliśmy w sobie nieodkrytą dotąd siłę. Było życie i była choroba, nie na odwrót. Podeszliśmy do choroby i leczenia zadaniowo, i to nas uratowało.

Czasami miałam wrażenie, że to wszystko dzieje się gdzieś obok nas, nie postrzegałam siebie jako osoby ciężko chorej, przecież mogłam chodzić, prowadzić samochód, zająć się dziećmi. Wypadanie włosów potraktowałam jako etap leczenia. Nie nosiłam też peruki, nie czułam się w niej dobrze, postawiłam na chustki i turbany.

Oczywiście, były gorsze momenty, zwłaszcza pod koniec chemii, kiedy organizm nie regenerował się już tak szybko, kiedy czułam, że opadam z sił. Na szczęście te chwile w miarę szybko mijały i byłam gotowa do dalszej walki.

Najgorszym momentem była wiadomość, że guz przestał reagować na leczenie i zaczął się powiększać. To było tuż przed zakończeniem chemioterapii. To była ta chwila, kiedy nie potrafiłam już rozmawiać o chorobie bez płaczu, bez poczucia, że przegrywam. Wylałam morze łez. Dostałam na koniec „czerwoną” chemię żeby przystopować wzrost guza, niestety chemioterapia przystopowała także i mnie.

Najpierw fatalne samopoczucie, potem spadek parametrów krwi, pobyt w szpitalu i strach, że zaplanowana operacja, na którą tak bardzo czekaliśmy, może się przesunąć.

Bezsilność – to uczucie, które towarzyszyło mi najczęściej w tamtym czasie. Czułam jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze.

Operacja odbyła się na początku października w zaplanowanym terminie. Udało się dzięki zaangażowaniu lekarza do którego trafiłam na drugie badanie USG. Już wtedy wzbudził on moje zaufanie swoim podejściem i troską. Byłam spokojna wiedząc, że to no będzie mnie operować. Przejechałam kilkaset kilometrów do szpitala w którym pracuje, ale było warto, czułam się zaopiekowana. Specjalista był spokojny, opanowany i rzeczowy. Jego spokój udzielał się również mi.

Wykonano u mnie mastektomię radykalną. Nie postrzegam utraty piersi jako czegoś strasznego czy traumatycznego, cieszę się, że pozbyłam się wreszcie tego potwora z mojego ciała. Pisząc to, jestem półtora tygodnia po operacji i tak naprawdę czuję się zaskakująco dobrze. Dla mnie najważniejsze jest to, że żyję. Zniosę wszystko, aby jak najdłużej być z tymi, których kocham.

Chciałabym, aby kobiety przestały postrzegać wypadanie włosów czy utratę piersi jako utratę swojej kobiecości. Przecież to kolejny etap leczenia. Brak włosów nie powinien być powodem do wstydu czy zażenowania. Tak samo jak utrata piersi nie sprawia, że stajemy się mniej kobiece i atrakcyjne. To jest czas, kiedy trzeba pomyśleć o sobie. Bez oglądania się na opinię ogółu.

Bardzo pomogła mi rozmowa z psychoonkologiem, na samym początku leczenia oraz przed samą operacją. Takie wyprostowanie i ukierunkowanie myśli, cenne wskazówki jak rozmawiać z dziećmi i bliskimi o chorobie,  zrozumienie mechanizmów pojmowania choroby – są bardzo przydatne.

Dzięki tej wiedzy nasze Dziewczynki zaakceptowały i przystosowały się do nowej rzeczywistości. Są kochane i wyrozumiałe dla moich słabości i nieobecności. Dzieci zawsze pytają tyle, ile chcą wiedzieć – krótka zwięzła odpowiedz bez drążenia tematu będzie wystarczająca. Nie bójcie się rozmawiać ze swoimi dziećmi i bliskimi. Jeśli nie wiecie jak to zrobić, skorzystajcie z pomocy psychoonkologa.

Pamiętajcie, że chory ma prawo odczuwać wszystkie emocje i nie musi ich dusić w sobie.

Na samym początku kiedy bliscy dowiadywali się o moim nowotworze wystarczyły mi słowa otuchy  „nie wiem co powiedzieć, ale możesz na mnie liczyć”, albo „jestem z tobą”, „będziemy ciebie zawsze wspierać”. Irytowało mnie natomiast magiczne zaklinanie rzeczywistości , „będzie dobrze”. To brzmiało jak zaklęcie. Nikt przecież nie wie czy będzie dobrze, chociaż bardzo tego chcemy.

Te słowa kieruję do innych chorych: wasze uczucia w momencie diagnozy muszą wybrzmieć. Musicie dać sobie czas, wyryczeć się, wykrzyczeć, a potem stanąć do walki. Od zaprzeczenia po akceptację. Nie jest to łatwa droga, ale poukładanie tego wszystkiego i postawienie siebie, swoich uczuć oraz przeżyć na pierwszym miejscu, często jest jedyną drogą, aby z nadzieją zacząć podróż po zdrowie.

Nieocenionym wsparciem i motywacją są niewątpliwie moje Córki i Mąż, zaraz obok nich jest Rodzina i Przyjaciele. Na swojej drodze spotkałam też kilku obcych ludzi, którzy okazali mi bezinteresowną pomoc. Czuję się, jakbym miała za sobą całą ARMIĘ, która poruszy niebo i ziemię, aby pomóc.

Choroba przewartościowała i wywróciła moje postrzeganie świata oraz tego, co ważne. Nauczyła mnie, że należy zajmować się swoimi problemami, swoim podwórkiem, bez skupiania się na tym, że ktoś ma lepiej. To niby oczywiste, ale czasami potrzebujmy „kopa”, aby przypomnieć sobie co jest w życiu najważniejsze.

Jak mawiają, życie jest dobrym nauczycielem, tylko trochę drogo bierze za swoje lekcje. Mam nadzieję, że moja edukacja będzie trwała jeszcze wiele lat, a rachunek za naukę nie nadejdzie zbyt szybko.

PRZEJDŹ DO: NAJNOWSZE INFORMACJE

ZAJRZYJ: OBJAWY RAKA PIERSI